Aktualności
„Blizna” Przemysława Żarskiego – przeczytaj przedpremierowy fragment
26.08.2020

„Blizna” Przemysława Żarskiego – przeczytaj przedpremierowy fragment

Premiera „Blizny”, drugiego tomu z serii o komisarzu Robercie Krefcie, zbliża się wielkimi krokami. Już 2 września wszyscy czytelnicy w Polsce będą mieli okazję sięgnąć po kontynuację bestsellerowego „Śladu” Przemysława Żarskiego. Mamy dla Was niespodziankę od Czwartej Strony Kryminału! Oto fragment powieści. Emocjonującej lektury!

PROLOG 

Samochód tkwił w ciasnej bliźnie między drogą a krawędzią lasu, ukryty w mroku przed wścibskim wzrokiem gapiów. Noc zaciągnęła szczelnie zasłony i uparcie strzegła swoich tajemnic. Niebo w oddali przecięły ostatnie salwy strzałów. Noworoczny zapał gasnął z każdą upływającą minutą.
 

Spod rozbitej maski wydostawał się czarny gryzący dym. Wędrował ku niebu i gęstym kokonem otulał korony pochylonych nad szosą drzew. Zroszona topniejącym śniegiem szosa kręciła w lesie zgrabne piruety, ciągnąc się niczym szarfa zaplątana wokół gałęzi. Rzadko uczęszczana droga w noworoczną noc zamilkła niemal zupełnie. Jaskrawe ślepia stojącego po drugiej stronie jezdni auta ślizgały się po jej gładkiej powierzchni, ukrywając pobocze w smudze gęstniejącego mroku.
 

Kierowca zgasił światła i otworzył drzwi. Nasłuchiwał, czy coś nadjeżdża z naprzeciwka. Cisza. W sylwestrową noc nikomu nie przyszło do głowy włóczyć się po takich dziurach jak ta bez wyraźnego powodu. Wolał dmuchać na zimne. Oświetlił snopem światła tylną szybę pojazdu. Nie teraz…
 

Mężczyzna zapiął wełniany płaszcz i schował kostkę krawata pod sterczącym sztywno kołnierzem. Obszedł rozbite auto i zatrzymał się przy szybie od strony kierowcy, jakby zamierzał upewnić się, że wszystko poszło zgodnie z planem.
 

Kierowca żył. Mężczyzna widział ślady pary na szybie i unoszącą się nieznacznie klatkę piersiową. Gdyby przyłożył do niej dłoń, pewnie wyczułby bicie serca. 

Nie mógł tak ryzykować. Z rozbitej głowy kierowcy sączyła się krew. Miał czas, by wrócić na drugą stronę i dokończyć to, nad czym tak długo pracował.
 

Otworzył bagażnik i wyciągnął bezwładne ciało kobiety. Usiłował zarzucić je sobie na plecy, ale ześlizgnęło mu się z ramienia. Chwycił ją pod pachami i przeciągnął na drugą stronę drogi. Ważyła niewiele ponad pięćdziesiąt kilogramów, przywykł do dźwigania większych ciężarów. Była nieprzytomna. Zacisnął palce pod jej piersiami i szedł w stronę wraku, rozglądając się, czy nic nie wyjeżdża zza zakrętu. Czysto.
 

Złapał za klamkę tkwiącego w rowie samochodu. Z trudem wciągnął kobietę na tylne siedzenie i okrył ją kocem. Nie mógł pozwolić, by zamarzła. Potrzebował jej. Upewnił się, że zarówno ona, jak i kierowca nie odzyskali przytomności. W przypadku kobiety był pewien, że podwójna dawka środka usypiającego nie pozwoli jej obudzić się za szybko. Zadbał o to. 

Zamknął drzwi i kątem oka spojrzał na mężczyznę. Z jego nozdrzy, przyklejonych krwią do kierownicy, wydobywał się urywany oddech, który kreślił na szybie niewyraźne okręgi. Najtrudniejszą część planu miał już za sobą.
 

Układając w głowie scenariusz, zastanawiał się, czy kierowca zdoła przeżyć wypadek. Martwy nie byłby mu do niczego potrzebny. Wszystko wskazywało jednak na to, że ryzyko się opłaciło. Rozejrzał się po wnętrzu pojazdu; przeszukał kieszenie kurtki mężczyzny, przekopał schowki. I odnalazł to, czego szukał.
 

Jako zadośćuczynienie zostawił mu pod fotelem mały prezent. 

Rozluźnił się. Zeszło z niego ciśnienie, jakby ktoś przebił rosnący mu w żołądku balon. Wrócił do samochodu. Z podajnika pod deską rozdzielczą wyciągnął paczkę papierosów. Wsunął jednego do ust i zaciągnął się z taką rozkoszą, jakby robił to pierwszy raz, w szkolnej ubikacji na przerwie między lekcjami. Miał gdzieś, czy ktoś będzie tędy jechał. I tak nie zauważy niczego na czarnej jak ogon diabła szosie. Wybrał ją nie bez powodu.
 

Skończył palić, zgniótł niedopałek podeszwą i dla pewności wyrzucił go w głąb lasu. Wolał nie kusić losu. Od lat miał z nim niewyrównane rachunki.
 

Włączył radio i zaczął wystukiwać rytm na skórzanym obiciu fotela. Głęboki wdech. Wydech. Jeszcze jeden. Ból głowy nie ustępował. Musiał nauczyć się z nim żyć. Uruchomił silnik i odjechał, nie oglądając się za siebie. Wykonał zadanie. Zrobił pierwszy krok. 

 

Uryga, gmina Łazy,
styczeń 2018 roku
 

Wiatr rozgonił chmury. Gdzieś na horyzoncie majaczyła srebrna bryła księżyca, wychylając się zza koron kołysanych wiatrem drzew.
 

Andrzej Bugaj miał dość sylwestrowej gorączki. Możliwość odreagowania za kółkiem traktował jak świetną wymówkę, żeby świętowanie Nowego Roku zakończyć na dwóch piwach. W końcu musiał zawieźć ich do domu.
 

Zresztą co tu świętować? Z roku na rok człowiekowi jedynie przybywa lat.
 

Zerknął w lusterko nad głową. Młody spał, odkąd udało im się przenieść go do samochodu, a córka wciąż klepała w klawiaturę smartfonu, który dziadkowie wręczyli jej pod choinkę. Uśmiechała się i pąsowiała na zmianę, jakby noworoczny entuzjazm przenosił się kliknięciem do wirtualnego świata.
 

Lucyna wyglądała na wykończoną. Gdy opuścili dom jej siostry i ruszyli w drogę powrotną, zacisnęła dłoń na jego ręce, utrudniając mu zmianę biegów.
 

Zawsze, gdy udało jej się postawić na swoim, zachowywała się w ten sposób. Chciała okazać wdzięczność za to, że spędził z rodziną więcej czasu niż zwykle, co z uwagi na nieregularny czas pracy i romans na boku wymagało coraz większej ekwilibrystyki. Specjalnie nad tym nie ubolewał. 

Kochał ją, ale zdawał sobie sprawę, że po dwudziestu latach małżeństwa coś się między nimi wypaliło. Pożądanie ustąpiło miejsca przywiązaniu i zwykłej rutynie. „Ale przecież nic nie konserwuje związku tak jak codzienne rytuały”, powtarzał w myślach, jadąc opustoszałą leśną drogą, bardziej po to, by zająć czymś myśli i nie zasnąć, niż szukać usprawiedliwień.
 

Wieczór w towarzystwie siostry Lucyny i grupki jej znajomych dłużył się niemiłosiernie, choć trudno o właściwy dystans, gdy człowiek odstawia alkohol, i to grubo przed północą. Nic, odbębnił, co miał odbębnić, ważne, że dzieci się wyszalały, a żona wyglądała na zadowoloną. Jego potrzeby od lat schodziły na dalszy plan i trudno się dziwić, że zaspokajał je poza domem. 

Odruchowo spojrzał na wyświetlacz. Zostało sześćdziesiąt kilometrów, potem walnie się do łóżka i pośpi co najmniej do południa. Włączył światła przeciwmgielne i wjechał prosto w gardło ciągnącego się z obu stron lasu. Nie spodziewał się, aby coś nagle wyjechało z przeciwka, a nawet jeśli, po prostu je wyłączy. Robił tak za każdym razem, kiedy jechał tą trasą.
 

– Sprytnie wybrnąłeś z tych wspólnych wakacji – szepnęła Lucyna, patrząc nieobecnym wzrokiem przed siebie. Odkąd w ich ustabilizowanym życiu pojawiło się drugie dziecko, wrócili do zarzuconej lata temu praktyki i rozmawiali szeptem, by nie zbudzić syna. „Nie ma nic gorszego od niewyspanego dziecka”, powtarzali zgodnie. I choć Mikołaj skończył siedem lat, to podświadomie, dla świętego spokoju, trzymali się tej zasady.

– Dobrze wiesz, że to kiepski pomysł.
– Wiem – odparła przekornie. – Zdążyłam się przyzwyczaić do tego, że siedzimy sami w naszej norze przez okrągły rok. To dużo lepsza rozrywka.
– Nie przesadzaj. Gdy dzieci były małe, spędzaliśmy z nimi każde wakacje.
– Przesadzam? – prychnęła. – Nie utrzymujesz żadnych kontaktów z ludźmi, nie licząc tego, że raz na tydzień zawieziesz Mikołaja na basen. No, góra dwa, jeśli ma akurat gimnastykę korekcyjną.
 

Był zbyt zmęczony, żeby się kłócić, dlatego nie ciągnął wątku. Zmienił bieg i wbił pedał gazu w podłogę. Odkąd ruszyli w drogę powrotną, nie widział na drodze żadnego pojazdu. Marzył jedynie o prysznicu i miękkiej pościeli.
 

– Dzieci powinny mieć kontakt z rówieśnikami, nie myślałeś o tym? – Żona najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. Otwierała wciąż nowe pola konfliktu.
– Chodzą do szkoły, na zajęcia pozalekcyjne, na urodziny do znajomych z klasy – wyliczał. Wolał przemilczeć, że słono za te przyjemności płaci. – Nie trzymam ich pod kloszem! I tak przez większość czasu gapią się w monitor.
– To nie to samo – upierała się, zadowolona z tego, że się uniósł. 

Wałkowali ten temat na okrągło. Był nim zmęczony, w końcu ile razy można kłócić się o to samo? Droga skręcała ostrym łukiem w lewo, zwolnił więc, czując, że koła ślizgają się na zmarzniętej nawierzchni. Z doświadczenia wiedział, że powinien tu zachować szczególną ostrożność. 

Wydawało mu się, że zauważył coś przed sobą. To sarna? Wiele razy widział, jak wyskakiwały na jezdnię i w ostatniej chwili pierzchały przed maską rozpędzonego samochodu, dlatego wcisnął ostrożnie hamulec i pochylił się nad szybą, gapiąc się w pustą przestrzeń. Czuł mrowienie na skórze. 

– Chcesz nas pozabijać? – odezwał się głos z tylnego siedzenia. Córka pokręciła głową niedowierzaniem, a gdy nie zareagował, wsunęła z powrotem słuchawki na uszy i wróciła do wpatrywania się w rozjaśniony ekran telefonu.
– Przepraszam… – odparł, chociaż miał ochotę przywołać ją do porządku. 

To nie była sarna. Nie czuł żadnego uderzenia, mimo to serce wciąż pracowało na pełnych obrotach. Bugaj był przekonany, że dostrzegł ludzką sylwetkę zmierzającą niespiesznie w ich kierunku. Jak to możliwe? 

Na zmianę zamykał i otwierał oczy, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Nie przywidziało mu się. Niewyraźna postać znów nabrała kształtu. 

– Cholera! – zaklął pod nosem i zjechał na krawędź jezdni. Stanął na poboczu, nie chciał spowodować żadnego wypadku. Włączył awaryjne.
– Co się stało? – dopytywała Lucyna, przyglądając się, jak mąż wysiada z auta.
– Zaczekajcie w środku – odparł i wykonał uspokajający gest. Bał się. 

Kobieta szła środkiem jezdni w ich stronę. Miała na sobie jeansy i koszulę, jej nagie stopy zdawały się płynąć po lodowatej nawierzchni. Stawiała kroki niepewnie, jakby nie stąpała po stabilnym gruncie, tylko się w nim zapadała. Zaplotła ramiona ciasno na piersi. Drżała. 

Z każdym krokiem widział ją wyraźniej. Z jej twarzy, umazanej czymś, co przypominało zaschniętą krew, bił nienaturalny spokój, jakby pogodziła się z tym, co nieuniknione, i z godnością przyjmowała to, co przynosił jej los. Jakby znalazła się w równoległej rzeczywistości, oderwana od tu i teraz.
 

Andrzej Bugaj zastygł w bezruchu. Wciąż nie wiedział, co powinien zrobić: podejść do niej czy zaczekać, aż ona zbliży się do niego. Rysy jej twarzy stawały się wyraźne, a potargane, zakrwawione ubranie odsłaniało coraz więcej tajemnic. Kobieta słaniała się na nogach i mówiła coś do siebie pod nosem, jakby odpędzała złe duchy. Zdawała się go nie zauważać. 

Zaschło mu w gardle. Nie zdołał wydusić słowa i stał jak zahipnotyzowany. 

Usłyszał za plecami dźwięk otwieranych z impetem drzwi.
 

Kątem oka zobaczył żonę biegnącą w kierunku półprzytomnej dziewczyny. Złapała ją wpół i obie upadły na lodowatą jezdnię niczym marionetki, które ktoś wypuścił z rąk. Wszystko trwało ułamek sekundy. Żona zdołała dźwignąć się na kolana, odwróciła się do niego i krzyknęła zdecydowanie:
– Weź koc z bagażnika, szybko! 

Zrobił, co kazała. Otworzył bagażnik i zaczął przerzucać rupiecie, które leżały tam przynajmniej od lata, szukając czegoś, czym mógłby okryć zmarzniętą dziewczynę. Koc. Bluza żony. Złapał je i pobiegł przed siebie, mijając po drodze zaskoczoną córkę. Obserwowała tę niedorzeczną sytuację. 

– Zadzwoń po pogotowie! – Chwycił ją za rękę i powtórzył, gdy wyciągnęła słuchawki z uszu. – Słyszysz mnie? Zadzwoń po karetkę! 

 

Fragment książki „Blizna” Przemysława Żarskiego.